Ta strona została uwierzytelniona.
— 70 —
Jacek zwrócił się do buddysty żywo, nie mogąc ukryć nerwowego pomieszania.
— Nie, na puszczę... nie pójdę — rzekł, — ale chciałem cię prosić, abyś mnie odwiedził w Warszawie.
Nyanatiloka cofnął się był o krok i patrzył nań z łagodnym uśmiechem w oczach.
— Przyjdę.
— Obawiam się tylko — uśmiechnął się Jacek, — że obco ci będzie przywykłemu do samotności słyszeć gwar życia...
— Nie. To obojętne. Dzisiaj już potrafię samotnym być w tłumie, tak jak ty nie zdołasz jeszcze być samotnym nawet wtedy, gdy jesteś sam.
Mówiąc to, skinął głową zlekka i zgubił się w cieniu palm na wybrzeżu.
Orszak tryumfalny Azy zbliżał się coraz bardziej; Jackowi zdało się nawet, że głos jej słyszy srebrzysty.