Blady, cichy świt wstawał ponad Tatrami... Nyanatiloka siedział nieruchomy, jakby zastygły, twarzą ku zachodzącemu księżycowi zwrócony. Oczy miał przymknięte, dłonie zaplecione około kolan. Zimna rosa poranku pokrywała ciało jego nawpół nagie i lśniła ściekając kroplami po długich, czarnych włosach. Kilka świerków rozłożystych chwiało się nad nim w wietrze, zawiewającym czasem od turni, których szczyty poczynały już różowieć w pierwszych promieniach wschodzącego gdzieś za skałami słońca. Cisza była doskonała, świat cały obejmująca; zdawało się, że usnął w niej nawet potok daleki, nie śmiejąc szmerem mącić tej przedziwnej godziny łaski i zamyślenia.
Nyanatiloka nie wznosząc powiek, poruszał zwolna wargami, jakby się modlił szeptem Istocie wszechrzeczy.
— Bądź pozdrowione niebo, — mówił cicho — bądź pozdrowiona ziemio i duszo moja, które wszystkie jednem jesteście, pomyśleniem stworzone, w pomyśleniu żywe...
»Dzięki ci, duszo moja, że czujesz niebo i ziemię, dzięki ci, żeś zrozumiała swój prapoczątek i wiesz, że końca ci nigdy nie będzie! Wraca wszystko do morza, do obfitości i mocy i kropla żadna nie jest stracona, choćby na piasek padła lub skały, ale długa jej droga i praca mozolna.
»Nie skróci się obieg rzeczy doczesnych, bo niczem jest