Strona:PL Joseph Conrad-Banita 078.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

cka. Dziewczynka uśmiechnęła się i zapadła w sen głęboki.
Almayer odszedł cicho, usiadł na bambusowym fotelu, oparł się o bambusową barjerę galerji i wzrok puścił po lśniącej się w słońcu wstędze rzeki. Stopniowo drzewa na przeciwległym brzegu oddalały się, malały mu w oczach, rozpływały. Przed znużonym jego wzrokiem rozciągały się same słońcem przepojone szafiry. Wkrótce i słońce znikło, pociemniało, wpadał w błogi stan pół omdlenia, spokoju. Parę razy jeszcze otworzył ciężkie powieki, zwarł je...
— Almayer!
Porwał się, wstrząsając cały.
— Co? gdzie? jak? — bełkotał, wychylając się za balaski; po chwili cofnął się nieco zdziwiony.
— Widmo, czy mara — szepnął obojętnie.
— Czy mogę wejść? — pytał przyciszony głos pod balkonem.
Almayer wychylił się znów, zniżonym lecz stanowczym mówiąc głosem:
— Ani się waż. Zbudziłbyś mi dziecko. Tylko co zasnęło. Zresztą nic ci nie mam do powiedzenia...
— Ale ja mam ci coś do powiedzenia — odparł głos za balkonem — i to coś niemałej wagi.
— Tak sądzisz?...
— Tak jest.
— Lubisz żartować — mówił po chwili milczenia obojętnie Almayer. — Zawsześ był, pamiętam! kpiarzem i niektórzy podziwiali twój dowcip. Nie jednego brałeś na kawał, ale nie mnie, nie mnie. Nigdy ci, panie Willems, nie wierzyłem na słowo.
— Nie przeczę, żeś przenikliwy, panie Al-