Strona:PL Joseph Conrad-Banita 127.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalatchi milczał i zwalniając kroku pozostawał poza nimi, wzgardliwem spojrzeniem obrzucając przyjaciół i sojuszników swego protektora, do których powagi i świadectwa odwoływał się niedawno. Nie zdawał się być tak pewnym wygranej jak tamci i niezwykł zdobycz liczyć przed bojem. Nadto miał doświadczenie, a bystrość nie dozwalała mu spocząć nawet wobec najświetniejszych zapowiedzi. Odłączył się od towarzystwa i poszedł rozmyślać, kierując kroki wzdłuż rzeki, na której źwierciadle odbijały się drżące na firmamencie gwiazdy. Minął zagrodę Omara, pogrążył się w mroki leśne. Od strony żywopłotu podpatrywał. U dogasającego ogniska majaczyły dwa cienie: mężczyzny i kobiety. Widok ich pobudził go do zanucenia pieśni, lub czegoś, co pieśnią bez rymu i rytmu być miało, improwizacji, nie bez celu, umyślnie zapewne bezładnej. Monotonnym głosem zanucił o jakichś rozbitych okrętach, o bracie zabijającym brata za — haust wody. Straszliwą baśń bez początku i końca, raczej oderwaną od straszliwej baśni zwrotkę, którą powtarzał raz i drugi, podnosząc głos, płosząc śpiące na skibach ryżu ptaszki i te co się na bliskich, niebotycznych gnieździły drzewach. W gąszczu liści zatrzepotały zbudzonych skrzydła; ozwały się urywane i przeciągłe gwizdy i świsty. Cienie siedzących przy ogniu postaci poruszyły się: ten co się zdawał kobiecym znikł, a improwizację spóźnionego piewcy przerwał kaszel ochrypły, starczy. Babalatchi odszedł tak cicho, jak przyszedł, szukając i dla siebie, jeśli nie snu, to spoczynku.