Strona:PL Joseph Conrad-Banita 172.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Willemsa — powtórzył z naciskiem Luigard. — Nie jesteś głuchy, a mówię głośno i wyraźnie. Słowo było dane i nic przecie nie wiedziałem, co tu zaszło...
— Aha! rozumiem! — splasnął dłonie Almayre. — Zwyczajem swym dałeś jej pieniężny zasiłek bez względu na poniesione straty, rozbicie cennego okrętu i czekającą cię tu ruinę.
— Pieniędzy nie dałem — odparł ostro Luigard — chociaż własnością moją wolno mi rozporządzać się tak, jak mi się spodoba.
Almayer zagryzł wargi.
— Pieniędzy nie dałem — ciągnął Luigard — lecz... — Znów się zająknął i obejrzał po za siebie z pewnem zakłopotaniem:
— ...Przywiozłem ją tu — skończył ciszej.
— Tu! — wrzasnął Almayer, zrywając się z miejsca tak gwałtownie, że krzesło, na którem siedział, runęło na ziemię. — Tu! tu!
Luigard najspokojniej kiwnął głową.
— A tu, tu — powtarzał potakująco.
— Na honor! nie rozumiem — mówił, nie mogąc przyjść do siebie Almayer. — Po co nam, tu, żona... Willemsa?
— ...I dziecko — dokończył kapitan, nowe zapalając cygaro — mały, ot! taki chłopak. Matka i dziecko wylądowują właśnie, gdyż pozostawiłem ich na dwumasztowcu, sam, dla pośpiechu dopłynąłem łódką.
Almayer z podełba, z niedowierzaniem, popatrzał na opiekuna swego, co się „ojcem“ pozwalał nazywać; podjął krzesło, usiadł i pogwizdując, od-