Strona:PL Joseph Conrad-Banita 205.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Babalatchi przygasł niby i z wyszukaną grzecznością odpowiedział:
— Ty panie to co innego. Morskim jesteś tak jak i my człowiekiem i dlatego serce moje otworzyć przed tobą mogłem. Raz, raz jeden tylko morze okazało się silniejszem od swego przyjaciela i króla...
— Słyszałeś i o tem? — spytał żywo Luigard.
— Haï! dobiegły wieści o rozbiciu twego Tuan okrętu. Byli tacy, co się tem ucieszyli, nie ja! Wiem żeś człowiek sprawiedliwy śród „białych“, co są wcielonymi szatanami.
— Trima Kasp. Dziękuję — rzekł kapitan z powagą.
Babalatchi uśmiechnął się, lecz nagle znów pochmurniał i żałosnym zawiódł głosem.
— Gdybyś Tuan przybył dniem wcześniej, widziałbyś śmierć jednego ze swych nieprzejednanych wrogów. Konał ubogi, pokonany, słaby, złamany, ślepy, nie pozostawiwszy syna, któremuby miecz swój mógł przekazać, czyny, mądrość, waleczność. Tak umierał tu wczoraj, samotny, z jednym tylko wiernym sługą u śmiertelnego łoża ten, co przed laty, przed wielu, walczył z tobą w Karymata. Rozkoszny miałbyś widok o panie!
— Bynajmniej — odparł spokojnie Luigard — widziałeś żem go dopiero sobie przypomniał, gdyś o nim mówił. Wy nas, „białych“, nie rozumiecie! Walczym, zwyciężamy i — zapominamy.
— Prawda, prawda! — mówił ze źle ukrytą ironją i goryczą murzyn. — Wy „biali“ w dumie waszej lekceważycie swych wrogów. Albo też tyle jest wspaniałomyślności w sercach waszych, że