Strona:PL Joseph Conrad-Banita 306.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wychudł jak szkielet. Luigard wierny swemu słowu, zaopatrzył go w żywność, ale w jaką, w ryż i suszone ryby — które mało kto z „białych“ znieść może. Gdyby choć przysłał trochę potrzebnego mu lekarstwa: chininy. Czy się temu staremu bykowi zdaje, że Willems, jak dzikie bestje, obejść się może bez lekarstwa?
Ciężką głowę oparł o pień drzewa i przymknął ociężałe powieki. Marzyło mu się, że jeśliby mógł dostać w ręce kapitana, z rozkoszą darłby z niego pasy. Była to myśl przelotna, instynktowa chętka zemsty, odwetu. W rzeczy samej nie miał już siły oburzać się, był złamany nawałem klęski. Podobnie jak innych wielu, nosił się niby z wszechświatem, a kataklizm zbił go z nóg i zbliżający się własny koniec przerażał go, paraliżując resztki woli, czyniąc niezdolnym do reakcji. Runął i zdawało mu się, że wszystko wraz z nim runąć musi. Otworzył szybko oczy, by w samym blasku wschodzącego słońca dopatrywać niebywałej jakiej grozy. Skurczył się, głowę wsunął w ramiona, nogi podwinął pod siebie, ręce założył na piersiach i drżąc cały, siedział nieruchomy pod gęstymi gałęziami olbrzymiego drzewa, poprzez które słońce obsypało go porwanemi nićmi złotych promieni. Pod ich deszczem wyglądał jak kupa łachmanów lub śmiecia i tylko rozszerzone gorączką oczy paliły się żywe w nieruchomej twarzy i postaci.
Oczy te biegały niespokojnie dokoła, lub zatrzymywały się w chorobliwem natężeniu na kilkunastu mrówkach, dążących wytrwale i śmiało pod wysokiej trawy tunele, co się im zdawać mogły dłuższe i niebezpieczniejsze od puszczy i pustyni.