Strona:PL Joseph Conrad-Falk wspomnienie, Amy Foster, Jutro.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.

wśród wielkiego bólu: „Nie. Nie mogę znieść tego człowieka“ — i zdawało się, że lada chwila ucieknie. Ta jego słaba strona dała mi nad nim przewagę od samego początku.
— Chodźmy na werandę — zaproponowałem, jakby chcąc mu oddać przysługę i wyprowadziłem go pod ramię. Potknęliśmy się o kilka krzeseł; poczuliśmy przed sobą otwartą przestrzeń i świeży oddech rzeki — świeży lecz zakażony. Chińskie teatry za wodą znaczyły się jaśniejącemi ośrodkami blasku i odległego, wyjącego zgiełku wśród gęstych mroków, usianych zrzadka migotliwemi światłami, co jest charakterystyczne dla wschodnich miast w nocy. Poczułem, że Falk staje się znowu powolny jak zwierzę, jak dobroduszny koń, po usunięciu przedmiotu, którego się stracha. Tak. Czułem tam w ciemnościach, do jakiego stopnia Falk stał się powolny, choć moje przekonanie o jego nieugiętości — a może raczej zawziętości — bynajmniej się nie zachwiało. Nawet jego ramię, poddające się chwytowi mych palców, było twarde jak marmur — jak ramię z żelaza. Wtem usłyszałem wewnątrz kawiarni hałaśliwe szurganie nogami. Siedzący tam beznadziejni idjoci tłoczyli się u okien, i za spuszczonemi roletami włazili jeden drugiemu na plecy, nie wypuszczając z ręki kijów bilardowych. Ktoś stłukł szybę, i jednocześnie z dźwiękiem padającego szkła, przypominającym zamieszki i spustoszenie, Schomberg wytoczył się za nami w takim strachu, że się nie rozstał ze swem brandy i wodą sodową. Musiał się trząść jak liść osiki. Kawałek lodu w wysokiej szklance, którą trzymał w ręku, dźwięczał jak szczękające zęby.
— Ja panów proszę — upominał nas, bełkocząc niewyraźnie — niechże panowie… No, no! Doprawdy, ja muszę nalegać…