Strona:PL Joseph Conrad-Murzyn z załogi Narcyza 210.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

wiec i główny polityk małej mieściny: szwagier-marynarz, to niedostateczny dla nich splendor. Wielka dama, wielka dama — rozmyślał, przysiadłszy dla chwilowego wytchnienia na rufowej luce. Zdąży jeszcze zejść na brzeg, coś przetrącić i wyszukać sobie nocleg. Nie lubi rozstawać się z okrętem. Któż bo o niego wtedy się zatroszczy? Mgła wieczorna zimnem i wilgocią otulała pusty pokład; ściemniało się. Pan Baker siedział, paląc i dumając o wszystkich okrętach, które kolejno, przez długi szereg lat, otaczał najstaranniejszą, żeglarska troskliwością. A dowództwa nigdy nie miał na widoku. Ani razu! — „Nie mam jakoś kapitańskiego wzięcia“ — rozważał niefrasobliwie, podczas gdy okrętowy stróż, (który już założył swój biwak w opuszczonym kambuzie), stary, zasuszony dziad z kaprawemi oczyma, klął go pocichu zato, że się tu jeszcze „ociąga i szwęda“.
— Taki Creighton naprzykład — snuł dalej swe niezawistne refleksje: — dżentelmen skończony... huk przyjaciół... ten pójdzie wgórę. Młody chwat... cokolwiek więcej doświadczenia...
Wstał i otrząsnął się.
— Jutro raniutko powrócę tu dojrzeć luk. Słyszycie, stróżu? Nie pozwalajcie tu nikomu dotykać się czegokolwiek, zanim nie będę zpowrotem — rzekł głośno. Zaczem oddalił się na brzeg, ostatni, jak przystało na wzorowego naczelnego oficera.
Czeladź, rozproszona przez zetknięcie się z rozpustnym lądem, zebrała się raz jeszcze do kupy w biurze okrętowem.
Narcyz wypłaca! — krzyknął przed oszklonemi drzwiami stary służbista w mundurze zapiętym na mosiężne