Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/029

Ta strona została uwierzytelniona.

Bark był już obudzony. Kapitan stanął, przesunął ręką po mokrej brodzie i znużonymi krokami zszedł tyłem z drabiny pomostu. Pierwszy oficer, wałęsający się sennie po pokładzie, zobaczył zwierzchnika właśnie w chwili gdy ziewał szerokim przedrannym ziewnięciem i ze zdumienia zapomniał zamknąć usta.
— Dzień dobry panu — wyrzekł uroczyście kapitan Whalley, idąc do swojej kajuty. Lecz we drzwiach przystanął i nie oglądając się, powiedział: — Ale, ale, powinna tam być w schowku pusta drewniana paka. Chyba jej nie porąbali — co?
Oficer zamknął usta i spytał jakby w osłupieniu:
— Drewniana paka, panie kapitanie?
— Tak, duża płaska paka od tego obrazu co wisi w moim pokoju. Niech pan każe ją wynieść na pokład i powie cieśli żeby ją obejrzał. Może wkrótce będzie mi potrzebna.
Pierwszy oficer stał jak skamieniały, póki nie usłyszał iż drzwi od kajuty kapitana się zatrzaskują. Kiwnął wówczas palcem na drugiego oficera i powiedział mu że „coś się święci“.
Gdy zadzwoniono na drugie śniadanie, władczy głos kapitana Whalleya zahuczał przez zamknięte drzwi:
— Siadajcie, panowie, proszę na mnie nie czekać.
Zdumieni oficerowie usiedli na swych miejscach, zamieniając nad stołem spojrzenia i szepty. Jak to? Nie będzie jadł drugiego śniadania? A w dodatku całą noc włóczył się po pokładzie! Nie ma dwóch zdań że coś się święci. Pod luką świetlną nad ich głowami, schylonymi poważnie każda nad swym talerzem, trzy druciane klatki skrzypiały, kołysząc się od skakania niespokojnych, głodnych kanarków. Z kajuty „starego“ dochodziły odgłosy, świadczące że kapitan krząta się po niej spokojnie. Nakręcił metodycznie