Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

ledwie paru krajowców przechodziło w oddali) i zaczął obliczać, ile wyniesie rachunek. Tyle a tyle dni w hotelu po tyle a tyle dolarów. Porachował dni na palcach i zatopił rękę w kieszeni, pobrzękując kilku srebrnymi pieniędzmi. Wystarczy jeszcze na trzy dni; a później, jeśli się nie znajdzie żadna posada, będzie zmuszony naruszyć owe pięćset funtów — pieniądze Ivy — ulokowane u jej ojca. Doznał wrażenia że udławiłby się pierwszym posiłkiem kupionym za te pieniądze... tak, z pewnością. Rozsądek nie miał tu nic do powiedzenia. Była to kwestia uczucia. A uczucia kapitana Whalleya nie zawodziły go nigdy.
Nie zwrócił się na prawo. Szedł przed siebie, jakby tam na redzie znajdował się jeszcze wciąż okręt, do którego wieczorem mógł kazać się zawieźć. Daleko, hen za domami, na zboczu błękitnego przylądka zamykającego widok, wysmukły słup, komin jakiejś fabryki, dymił spokojnie prosto w górę w czystym powietrzu. Pół tuzina sampanów unosiło się na wodzie przy końcu mola; Chińczyk, zwinięty w kłębek w rufie jednego z nich, dostrzegł kiwającą rękę. Porwał się na nogi, obwinął szybko warkocz dokoła głowy, dwoma szybkimi ruchami zakasał wysoko szerokie, ciemne spodnie na żółtych udach i bezszelestnym, jakby skrzelowym ruchem wioseł przesunął sampan pod schodki ze swobodą i precyzją płynącej ryby.
Sofala — rzucił z góry kapitan Whalley, a Chińczyk, widać nowoprzybyły emigrant, spojrzał w górę z wytężoną uwagą, rzekłbyś chcąc zobaczyć dziwne słowa padające z ust białego. — Sofala — powtórzył kapitan Whalley i nagle zabrakło mu odwagi. Przystanął. Brzegi, wysepki, wyniosłości, niziny, wszystko było ciemne; widnokrąg stał się też ciemny, a na tle wschodniego brzegu biały obelisk, znaczący przystań przy kablu telegraficznym, stał jak blady duch przed dzielnicą krajowców — ciemną przestrzenią nierównych dachów pomieszanych z palmami.