Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

niły w końcu z jego życia coś na kształt piekła, gdzie jak potępieniec wydany był na pastwę obłędnych rozmyślań.
Ale najbardziej ze wszystkich nienawidził tego starca, który zjawił się przed nim pewnego wieczoru aby go uratować od ostatecznej zguby — od spisku nędznych marynarzy. Zdawało się że spadł z nieba na pokład. Kroki jego rozlegały się echem po pustym parowcu a dziwny głos o głębokim brzmieniu powtarzał raz po raz: „Czy zastałem pana Massyego?“ Wstrząsnęło to Massym jak cud. Wspiął się na pokład z głębi wyziębłej maszynowni, gdzie błąkał się zgnębiony ze świecą w ręku wśród olbrzymich cieniów rzucanych na wszystkie strony przez szkielety maszyn — i oniemiał na widok tego wspaniałego starca o piersi okrytej brodą jak srebrnym pancerzem — na widok tej wyniosłej postaci stojącej wśród zmierzchu, który się rozpalił ponuro od gasnących promieni zachodu.
— Pan ma do mnie interes? Jaki interes? Ja żadnych interesów nie prowadzę. Czy pan nie widzi że statek jest nieczynny?
Ścigany przez szyderczy los, Massy był w położeniu bez wyjścia. Nie chciał wierzyć własnym uszom, usłyszawszy o co chodzi temu starcowi. Do czego on zmierza? Takie rzeczy się nie zdarzają. To sen. Massy obudzi się za chwilę i ów człowiek rozwieje się jak mgła. Powaga, dostojność, stanowczy i uprzejmy głos nieznajomego atletycznego starca uczyniły na Massym wielkie wrażenie. Czuł się prawie zalękniony. Ale to nie był sen, Pięćset funtów, to nie jest sen. Nagle zaczął coś podejrzewać. Co ta propozycja właściwie ma znaczyć? Naturalnie że trzeba jej się chwycić jak deski ratunku. Ale co się może pod tym kryć?
Postanowili że nazajutrz wczesnym rankiem spotkają się u adwokata. Zanim jeszcze się pożegnali, Massy zadał sobie pytanie: „Co on w tym ma za cel?“ Całą noc obmyślał w pocie czoła punkty umowy, która była czymś jedynym