Strona:PL Joseph Conrad-U kresu sił.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Nadburcie statku, zwróconego bokiem do wybrzeża, wyglądało jak niski, czarny mur na falistym zarysie brzegu. Dwa maszty i komin sterczały zza tego muru, mocno pochylone, jakby miały upaść; masywne, czworokątne wzniesienie w środku parowca dźwigało widmowe zarysy białych łodzi, wygięcia dźwigów, linie bariery i słupków, mętne i wtopione w ciemność; lecz nisko, w połowie kadłuba, jeden jedyny jasny iluminator wpatrywał się w noc, doskonale okrągły jak mały księżyc w pełni; żółty jego promień oświetlał płat mokrego błota, skraj podeptanej trawy i potężną linę, okręconą podwójnie u ziemi naokoło grubego drewnianego słupa wbitego w grunt.
Van Wyk, patrząc uważnie wzdłuż brzegu, usłyszał głupkowaty, chełpliwy głos, szydzący z jakiegoś osobnika nazwiskiem Prendergast. Głos wykrzykiwał niewyraźne obelgi, zakrztusił się, potem wymówił bardzo wyraźnie słowo „Murphy“ i zaczął chichotać. Rozległ się drżący dźwięk szkła. Wszystkie te odgłosy płynęły z oświetlonego iluminatora. Van Wyk zawahał się, nachylił, ale nie podobna było zajrzeć przez iluminator, chyba gdyby się weszło w błoto.
— Panie Sterne — rzekł Van Wyk półgłosem.
Pijany głos w kajucie wykrzyknął wesoło:
— Sterne — naturalnie. Patrzcie jak on mruga. Popatrzcie na niego! Sterne, Whalley, Massy. Massy, Sterne, Whalley. Ale najtęższy z nich, to Massy. Z nim sobie nikt nie poradzi. On by się przypatrywał z rozkoszą jak człowiek zdycha z głodu.
Van Wyk poszedł dalej; zobaczył na dziobie cień głowy wysuniętej spod płóciennego dachu — jakby na czatach — i zapytał spokojnie po malajsku:
— Czy pan Sterne śpi?
— Nie. Jestem tutaj, do pana usług.
Po chwili ukazał się Sterne, idący po nabrzeżu bezgłośnie jak kot.