Strona:PL Joseph Conrad-Ze Wspomnień.djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

furman, który pozwala chłopcu trzymać lejce na łatwym kawałku drogi. Otaczała nas wielka samotność; przed nami wysepki Monte Christo i Château d’If zdawały się ku nam płynąć w pełnem świetle, tak gładko, tak nieuchwytnie dla oka posuwała się nasza łódka. „A trzymaj ją pan w bróździe księżyca“, mruknął do mnie spokojnie patron, poczem zasiadł ciężko na tylnej ławce i sięgnął po fajkę.
W czasie takiej pogody posterunek pilotów znajdował się tylko o milę lub dwie na zachód od wysepek; kiedyśmy się zbliżyli do tego miejsca, łódź, którą mieliśmy zastąpić, ukazała się nagle, dążąc do domu, czarna i złowróżbna na tle księżycowego szlaku, pod skrzydłem żałobnem, gdy tymczasem nasz żagiel musiał być dla tamtych wizją bieli i promiennego olśnienia. Nie zmieniając kursu ani o włos, przesunęliśmy się obok siebie o długość wiosła. Przeciągły, ironiczny okrzyk dosięgnął nas z powracającej łodzi. Natychmiast, niby za sprawą czaru, nasi drzemiący piloci zerwali się na nogi jak jeden mąż. Wybuchł niewiarygodny gwar kpiących okrzyków, rozległa się żartobliwa, namiętna, potoczysta wymiana drwin, która trwała póki łodzie się nie wyminęły — ich łódź teraz cała jasna, o promiennym żaglu, gdy tymczasem my poczernieliśmy w ich oczach, oddalając się pod żałobnem skrzydłem. Ten niezwykły hałas ustał prawie równie nagle jak wybuchł; najpierw jeden z ludzi miał tego dosyć i usiadł, potem drugi, potem trzech naraz i czterech, a kiedy wszyscy zamilkli wśród pomruków i warkliwych pośmiechów, rozległ się serdeczny chichot, długotrwały, przez nikogo nie zauważony. To zakapturzony dziadunio bardzo się z czegoś cieszył w głębi swego kaptura.