Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

nem posunięciem, nieoczekiwaną śmiałością natchnienia. Byli poprawni, bardzo poprawni. Nosili się godnie w poczuciu swych uświęconych i bezpodstawnych reputacyj. Nomina sunt odiosa, lecz pamiętam jednego z nich, który był stworzony na ich prezesa, prezesa Królewskiej Akademji marynarskiego zawodu. Jego ogorzała, piękna twarz, imponująca postać, jego przody od koszul, i szerokie mankiety, i złote łańcuszki, jego dystynkcja pełna swobody, wszystko to wywierało wielkie wrażenie na skromnych widzach (robotnikach portowych, majstrach do liczenia ładunku, dozorcach śluz), gdy szedł na brzeg po trapie swego statku, zakotwiczonego przy Circular Quay w Sydneyu. Głos miał głęboki, serdeczny i rozkazujący — głos prawdziwego księcia wśród marynarzy. Robił wszystko z miną, która budziła uwagę i wzniecała nadzieje, lecz wyniki były jakoś zawsze banalne, nieciekawe, pozbawione jakiejkolwiek nauki, którą możnaby wziąć do serca. Utrzymywał statek we wzorowym porządku, i to byłoby wcale po marynarsku, gdyby nie pewna przesada w szczegółach. Oficerowie tego kapitana pozowali na wyższość w stosunku do nas wszystkich, lecz dręcząca ich nuda zdradzała się w posępnej uległości, z jaką znosili kaprysy swego dowódcy. Tylko nieposkromiony duch jego chłopców okrętowych nie poddawał się wpływom uroczystej i szacownej przeciętności owego artysty. Było ich czterech, tych wyrostków; jeden był synem doktora, drugi pułkownika, trzeci jubilera; czwarty nazywał się Twentyman, oto wszystko co o nim pamiętam. Ale wydawało się że żaden z nich nie ma w charakterze ani krzty wdzięczności. Choć dowódca ich był na swój sposób dobrym człowiekiem i postanowił wprowadzić ich do najlepszych domów w mieście, aby nie