Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

gnął się lubieżnie, i posłuszny jej życzeniu, jął mówić zwolna cichym szeptem. Z twarzą u jego warg słuchała czujnie bez ruchu, pochłonięta, zaciekawiona. Na wielkim dziedzińcu ustały stopniowo różne hałasy za sprawą snu, który uciszył wszystkie głosy i zamknął wszystkie powieki.
Nagle ktoś zanucił pieśń, kończąc każdy wiersz przeciągłym nosowym dźwiękiem. Willems drgnął. Aissa położyła szybko rękę na jego wargach i wyprostowała się. Usłyszeli słaby kaszel, szelest liści, a potem głucha cisza objęła świat w posiadanie; cisza chłodna, ponura, głęboka, bardziej podobna do śmierci niż do spokoju, trudniejsza do zniesienia od najgwałtowniejszego hałasu. Z chwilą gdy Aissa cofnęła rękę, Willems zaczął zaraz mówić, tak nieznośna była dlań ta cisza bezwzględna i doskonała, w której myśli jego rzekłbyś rozlegały się jak głośne krzyki.
— Kto tam tak hałasował? — spytał.
— Nie wiem. Poszedł już — odrzekła prędko. — Powiedz, ty nie wrócisz do swoich; nie wrócisz beze mnie? I ze mną także nie wrócisz. Czy mi to obiecujesz?
— Już obiecałem. Ja nie mam rodziny. Czy nie mówiłem ci że jesteś dla mnie wszystkiem?
— Tak, mówiłeś — odpowiedziała powoli — ale chcę abyś to powtarzał każdego dnia i każdej nocy, za każdym razem gdy cię zapytam; i abyś nie gniewał się o to że pytam. Boję się białych kobiet, które są bezwstydne i mają okrutne oczy. — Przez chwilę wpatrywała się w niego badawczo i rzekła: — Czy one są piękne? One muszą być piękne.
— Nie wiem — odszepnął w zamyśleniu. — A jeśli wiedziałem kiedykolwiek, zapomniałem, patrząc na ciebie.