Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.

ludzi z tropu przechwałkami pełnemi chłodnego szyderstwa. Jego rzeka! Przez nią był nietylko bogaty, był zajmujący. Sekret, który wyróżniał go z pomiędzy wszystkich kupców na tych morzach, nasycał ukrytą chęć wyodrębnienia się, wspólną mu z ogółem ludzi, choć Lingard nie zdawał sobie sprawy że ta chęć w nim istnieje. Tajemnica Lingarda stanowiła główne źródło jego szczęścia, ale przekonał się o tem dopiero gdy to szczęście utracił w sposób tak nieprzewidywany, nagły i okrutny.
Po rozmowie z Almayerem udał się na pokład szkunera, wysłał Joannę na brzeg i zamknął się w swojej kabinie, czując się bardzo niedobrze. Rozwodził się o swojem zdrowiu jaknajszerzej przed Almayerem, który odwiedzał go dwa razy na dzień. Tego niedomagania użył Lingard za pretekst aby nic jeszcze nie robić. Chciał przemyśleć wszystko do gruntu. Nurtował go gniew. Na siebie, na Willemsa. Gniew wywołany tem co Willems zrobił, a także tem czego Willems nie zrobił. Ten człowiek nie był doskonały w swojem łotrostwie. Pomysł miał świetny, lecz wykonanie w niepojęty sposób zawiodło. I dlaczego? Powinien był poderżnąć gardło Almayerowi, spalić całą posiadłość, a potem uciec. Usunąć się z drogi jemu, Lingardowi! Ale tego nie zrobił. Co to oznaczało? zuchwałość, pogardę, czy co innego? Lingard czuł się dotknięty lekceważeniem swej potęgi tkwiącem w postępowaniu Willemsa i niedociągnięte łotrostwo tej całej historji bardzo go niepokoiło. Brakowało tam czegoś, co dałoby mu wolną rękę w odwecie. Postępkiem właściwym i narzucającym się było zabicie Willemsa. Ale czyż Lingard mógł go zabić? Gdyby ten człowiek stawiał opór, gdyby walczył lub uciekł, gdyby zdradził w jakikolwiek sposób że jest świadom wyrzą-