Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

wadze. Ale co do twego rozumu, mój chłopcze — co do twego rozumu...
— Masz tobie — rzekł stroskany Almayer. — Proszę, niech pan mówi dalej. Dlaczego pan odrazu nie nazwie mnie durniem?
— Bo mi się nie chce — wybuchnął Lingard w nerwowem podrażnieniu. — Gdybym chciał nazwać cię durniem, nie pytałbym o pozwolenie. — Zaczął chodzić wpoprzek wąskiej rufówki, odsuwając kopnięciem końce lin i mrucząc pod nosem: — Jaki mi delikacik... I co jeszcze powiesz?... Napracowałem się zdrowo nimeś jeszcze zaczął raczkować. Rozumiesz? Będę gadał co mi się spodoba.
— No dobrze już, dobrze — rzekł Almayer, udając rezygnację. — W tych ostatnich dniach nie można się do pana odezwać.
Włożył kapelusz i podszedł leniwym krokiem do trapu; przystanął z nogą na wewnętrznej drabince jakby się namyślał, poczem wrócił i zagrodził drogę Lingardowi, zmuszając go aby się zatrzymał i słuchał.
— Zrobi pan naturalnie co pan będzie chciał. Nigdy pan żadnej rady nie przyjmie, wiem o tem; ale niech pan pozwoli sobie powiedzieć, że to nie byłoby uczciwe, gdyby wypuścić stąd tego człowieka. Łajdak odjedzie z pewnością na statku Abdulli, jeśli pan temu nie zaradzi. Abdulla użyje go za narzędzie aby dokuczać panu i innym ludziom gdzie indziej. Willems za dużo wie o naszych sprawach. Ściągnie to na pana mnóstwo kłopotów. Niech pan zapamięta moje słowa. Mnóstwo kłopotów. Na pana — a może i na innych. Niech pan to rozważy, kapitanie Lingard. To już wszystko co mam do powiedzenia. Teraz muszę wracać na brzeg. Mam całą furę roboty. Jutro rano na pierwszy ogień pójdzie