Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/236

Ta strona została przepisana.
— 224 —

Wśród publiczności, Jowita spostrzegła znajomą sobie postać komodora Urricana w towarzystwie drugiego mężczyzny, również, sądząc z ruchów, marynarza. Twarze obu były purpurowe a ich ręce w ożywionej gestykulacyi, ruszały się niby śmigi wiatraków.
— Źle z nią, coraz gorzej — dowodził komodor.
— Przeciwnie, twierdzą, że ma się lepiej — odezwał się ktoś bliżej stojący.
— Kto śmie tak mówić — zahuczał strasznym głosem Urrican.
— Kto śmie pleść podobne głupstwa — zawtórował mu towarzysz, rzucając dokoła dzikie spojrzenie tygrysa.
Na tak nie dwuznaczną groźbę, w mgnieniu oka, utworzyła się dokoła tych dwóch gwałtownych ludzi przestrzeń wolna.
— Turk, uspokój się — huknął znów komodor.
— Ja mam się uspokoić — ja?... To łatwo tobie komodorze, który jesteś wzorem cierpliwości, ale ja, gdy słyszę podobne brednie, o mało ze skóry nie wyskoczę.
A więc był na świecie człowiek, wobec którego komodor Urrican mógł jeszcze uchodzić za anioła! Rzecz to prawie niemożliwa. Co wszakże pewnem było to to, że obaj ci ludzie przybyli jedynie na ulicę Sheridan, aby się przekonać i wmówić to drugim, iż odtąd gra