Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/291

Ta strona została przepisana.
— 279 —

— Niechby tylko wiatr obrócił się od zachodu, posunęlibyśmy się szybko naprzód — powtarzał Huelkar.
Ale komodor nie miał szczęścia w tej całej podróży. Nietylko, że wiatr nie zmienił kierunku, lecz ucichł zupełnie, i jeżeli żaglowiec nie stanął bez ruchu, to jedynie dzięki prądowi, który go unosił. Co wszakże podobna żegluga warta była, o tem wiedzieli wszyscy.
Tak ominęli port Tampa, gdzie zawijają statki w razie jakiego niebezpieczeństwa. Lecz mimo, że cisza na morzu bywa nieomylną zapowiedzią burzy, mimo, że już niebo przybrało ów charakterystyczny wygląd, znany dobrze Urricanowi, nie było nawet mowy o zatrzymaniu się w porcie.
Wszakże tak mało zostawało już czasu, a tak daleka czekała jeszcze przeprawa.
— Odmiana powietrza jest pewną — zauważył trochę nieśmiało Huelkar.
— Widzę to — odparł komodor — i niechby tylko wiatr powiał od zachodu.
— Te wydłużone wszakże fale i ten stan powietrza, nie wróżą mi nic dobrego...
— Albo to nam pierwszy raz w życiu — zawołał Turk — wziąć się za bary z burzą. Niechże tam sobie wiatr trochę poszaleje, byleby nas tylko pchnął naprzód.
Huelkar kiwnął głową i mruknął: