Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/396

Ta strona została przepisana.
— 378 —

jętnego użycia czasu, Kymbale nie nadążył tu przecie przyjmować wszystkich zaproszeń, któremi był wprost obrzucany, a które jedynie jego osobę miały na względzie. Śniadania, obiady, wycieczki w okolice, zajmowały go od wczesnego rana, do późnej nocy. Gdziekolwiek się ruszył, wszędzie słyszał powtarzane swe imię; na rogach ulic jaśniały barwne afisze z jego nazwiskiem, nawet elektryczne lampki, illuminujące wieczorem ulice, tworzyły jego inicyały.
Gość tak przyjmowany zaciągał do pewnego stopnia dług wdzięczności względem gościnnego miasta. Rozumiał to Kymbale i postanowił na wieczną rzeczy pamiątkę ufundować w Charleston (naturalnie gdy wygra miliony) szpital dla biednych, bezdomnych, starców i dzieci; a gdy przy sposobności zamiar swój wyjawił, ubodzy, uważając to już za rzecz pewną, poczęli zaraz tegoż dnia cisnąc się do urzędu miejskiego, by pierwsi na listę przyjętych wpisani zostali.
Nareszcie wśród nieustannych uroczystości, nadszedł wieczór 3-go czerwca, na który przygotowało miasto z ogólnych składek, niebywały bankiet, mający się odbyć w poblizkim lasku pięknie illuminowanym.
Tysiące ludu różnego stanu śpieszyło tam z pieśnią na ustach, z powiewającemi chorągwiami barwy bohatera dnia.