Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/139

Ta strona została przepisana.

raczej śmierć, niż jedno dotknięcie twej ręki, bardziej upadlające od szubienicy, nikczemniku!
Oczy mu dziko zabłysnęły, coś bełkotał, podniósł rękę — o! straszne to wspomnienie, Lambercie — i uderzył mnie w twarz! Uderzył, a jam nie umarła! Runęłam na ziemię, z piersi mej wyrwał się taki okrzyk rozpaczy, iż zdawało się — wybiegła z nim moja dusza, roztrąciwszy swą ziemską osłonę i pędziła w górę, aby uderzyć o niemiłosiernie głuche sklepienie i tam ukrytego Boga przebudzić z żelaznego snu i do zemsty powołać, a potem wpaść w przepaść i ukryć się przed jego i świata wzrokiem. Jarosław, potaczając się, poszedł do domu. Podniosłam się z ziemi i, zebrawszy wszystkie siły, uciekałam do lasu, jak poraniony zwierz. Biegłam oszalała bez planu i celu, bez myśli i świadomości mego czynu. Co chwila potykałam się o drzewa, skały, upadałam na kamienie i pnie. Włosy zaczepiały się o gałęzie, rwałam je i pędziłam dalej; każdy krzak obdzierał mi nędzne, ubranie, krew spływała potokami, pot zalewał czoło, jam jednak wciąż uciekała, nie słysząc nic, prócz szumu lasu i bicia własnego serca. Wreszcie upadłam zemdlona. Kiedy oprzytomniałam, była już noc zupełna: ani jednej gwiazdki na niebie, ciemna mgła wszystko pokryła. Obok mnie odzywał się słaby, prawie zamierający głos — porodziłam bowiem córkę. Płacz dziecka nie wzruszył mnie wcale, lecz gdy zawył wiatr przeraźliwy, oderwałam kawałek szmaty z mej sukni i owinęłam tego skulonego robaka, czyniłam to z odwróconą twarzą, gdyż