Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/142

Ta strona została przepisana.

naszej chaty i rzeczywiście znalazłam wkrótce ścieżkę znaną.
— Dziecko jego jest — myślałam — położę je więc na progu i odejdę. Niech się ze mną co chce potem dzieje.
Przyczołgałam się do drzwi chałupy. On tam stał właśnie; bez słowa położyłam mu u nóg dziecko i odchodziłam. Zatrzymał mnie. Starałam się bronić, było mnie jednak łatwo przemódz. Wciągnęli mnie do domu i położyli na łóżku. Leżałam przez całe dni i tygodnie. Z silnie zawartych ust nie wydobył się ani jeden wyraz, na dziecku nie zatrzymałam nawet wzroku. Kiedy je przynosili do łóżka, zamykałam oczy. Nie zabiłam go, żyje, to mi wystarczało, cóż mnie więcej mogło obchodzić.
Jarosław huśtał je, piastował, nazywając Wandą. Na kolanach prosił, abym mu przebaczyła, zlitowała nad dzieckiem. Lecz ja mu nie odpowiadałam. Przekonał się ostatecznie o bezcelowości swych próśb. Obojętnym wzrokiem spoglądałam na wschodzące i zachodzące słońce. Oczekiwałam śmierci, a ona nie przychodziła. Przeklęte życie — o tem tylko myślałam.
Pewnego wieczoru uważałam, że Jarosław i matka gdzieś wyszli, a ja sama pozostałam. Dziecko spało. Poczułam pragnienie, wyszłam więc z łóżka i udałam się po krętych schodach do izby na dole, gdzie była woda. Przyszedłszy tam, usłyszałam stukanie, zbliżyłam się do okna i zamknęłam prędko oczy — miałam bowiem widzenie. Znów silniejsze do-