Strona:PL Juliusz Zeyer - Jego i jej świat.djvu/66

Ta strona została przepisana.

ztamtąd widać nasz dom, nie miałabym zatem wrażenia dłuższej przechadzki. Szła więc dalej i doszła do stóp góry Petrzyn.
— Jak tu pięknie! — zawołała — a ze szczytu jeszcze piękniejszy chyba widok, muszę się tam dostać.
Przyśpieszyła kroku, nie rozglądając się zupełnie, nawet przymrużyła oczy, chcąc odrazu ujrzeć całą panoramę. Zmęczona, zbliżyła się do kamiennej ławki, aby spocząć na niej trochę. Prędko jednak powstała z przerażeniem, usiadła bowiem około jakiegoś mężczyzny. Ten podniósł się i złożył jej ukłon — był to hrabia Justyn.
— Dzięki Bogu, że to pan hrabia.
— To wyrażenie bardzo mi pochlebia, szanowna pani.
— Czemu? — zadziwiła się.
— Dziękujemy Bogu zwykle za rzeczy miłe — a więc...
— Tak, ale także, panie hrabio, i za krzyżyki, jakie Bóg na nas zsyła, tak przynajmniej uczył ksiądz katecheta. To się nas jednak nie dotyczy.
Powiedz pan, gdybym się tak była usadowiła koło kogoś obcego. Pan już stary znajomy, to wypada. Niechże pan siada.
Zajął miejsce obok niej; przez chwilę milczeli, zapatrzeni w prześliczny widok rozłożonego u stóp góry miasta.
— Pan hrabia widział już wiele miast?
— Bardzo wiele.