Strona:PL Kajetan Abgarowicz - Z carskiej imperyi.pdf/239

Ta strona została przepisana.

Chmura na zachodzie rosła z każdą chwilą.
Wiatr zimny, przejmujący wiał od niej i studził, odświeżając niedawno jeszcze duszną i parną atmosferę. Tumany kurzawy, gnanej wiatrem, całemi kłębami otaczały mnie i konia, zasypując nam oczy, oślepiając nas czasem doszczętnie. Jazda dalsza stawała się wprost nieznośną, a jednak jechać należało coraz pośpieszniej, ażeby skryć się gdziekolwiek przed burzą, przed ulewą, która mogła się rozpocząć lada moment.
Pociskałem raz po raz klacz kolanami i posuwałem się naprzód szalonym kłusem, z chyżością pośpiesznego pociągu. Z tyłu dochodził mych uszu miarowy tentent konia pod chłopakiem stajennym, który nie mogąc zdążyć kłusem, galopował zawzięcie.
Czerwono-brunatna chmura ścigała nas z wściekłą zawziętością; pół widnokręgu już była sobą zakryła; już, już miała przesłonić i słońce, jasno, choć jakoś żałobnie dziś świecące.
Nagle przerażająca jasność, olśniewające błyskawica — wąż ognisty przedarł brudny całun na dwie prawie równe połowy i zygzakiem ku ziemi spłynął. Huk pospieszył w ślad za jasnością tą straszną.
Gdy oślepiające wrażenie błyskawicy minęło, spojrzałem z niepokojem przed siebie: w dali widniała wioska podolska; białe chaty, otoczone zielenią sadów, spuszczały się jarem coraz niżej aż ku jasnej wstędze wartko płynącej rzeczki. Bliżej mnie, przed wioską, na prawo na wzgórzu wznosiły się jakieś obszerne, poważne mury, niby pałac jakiś magnacki,