Strona:PL Karol Dickens-Dawid Copperfield 207.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem, wiem, Trotwood. Mój chłopcze! Moje drogie dziecko! Ha, patrz na niego! — krzyknął, wskazując na Urję, który zdumiony snać niespodziewanym rezultatem swojej taktyki, stał przy kominku w kącie, zgięty, wykrzywiony, z wyrazem bezsilnej złości. — Patrz na niego! — powtórzył. — To mój kat, oprawca i dręczyciel. Wydarł mi dobre imię, spokój i dom własny!
— Niech się pan zastanowi, panie Wickfield — podniósł głos Urja głucho, ale groźnie. — Pańskie dobre imię? Ja je zachowałem. Ja ratuję pańską opinję. Jeżeli powiedziałem dzisiaj więcej, niż pan byłeś przygotowany usłyszeć, mogę się cofnąć jeszcze. Będzie czas na wszystko. Nic się tymczasem strasznego nie stało!
— O, Trot — mówił pan Wickfield — jaka zmiana od chwili, kiedy wszedłeś do mego domu. Ja sam nie wiem, co popełniłem w obłędzie i jakim sposobem wpadłem pod to jarzmo. Ale wolę, niechaj mię sądzi świat cały, niż dźwigać dłużej...
— Wstrzymaj go, panie Copperfield — zawołał Urja — wstrzymaj, bo stanie się wielkie nieszczęście! Bo sam będzie żałował tego, co powiedział. I pan będziesz żałował, żeś go słyszał. Szalony człowiek! Wspomnij na swoją córkę! Czy nie widzisz, że jestem bardziej pokorny niż zawsze? Cofam, co powiedziałem, i czegoż chcesz więcej?
Pan Wickfield szlochał cicho. Podniecenie minęło, był znów bezsilny, słaby, udręczony, beznadziejnie lecący w przepaść.
Drzwi cicho otworzyły się za nim i Ania bez cienia rumieńca na twarzy stanęła za jego krzesłem i zarzuciła mu ręce na szyję.
— Jesteś chory, ojczulku — powiedziała. — Chodź ze mną.
Oparł głowę na jej ramieniu i pozwolił się wyprowadzić, jak biedne, zawstydzone dziecko.
Oczy Ani na chwilę spotkały się z memi i zrozumiałem, że słyszała dosyć.