Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/193

Ta strona została przepisana.

— Jest jeszcze lepsze przysłowie: kura nie ptak.
Ta filozofia zwyciężyła kapitana. Spojrzawszy na strasznego przeciwnika, jak na Mefista, w milczeniu chodził po pokoju, a wreszcie machnąwszy ręką, odezwał się:
— Hils! jak mogłeś tak dać się złapać! Kto tu właściwy wierzyciel?
— Cicho, cicho! Chodźno tu. Trzeba to utaić przed Walterem. To widzisz ręczyłem za jego ojca, dawno ręczyłem. Dosyć już wypłaciłem, ale oto nastały ciężkie czasy i sił zabrakło. Prawdę mówiąc, wszystko to przewidziałem, ale cóż robić. Nie mów ani słowa Walterowi.
— Ale zdawało się, że u ciebie są grosze.
— No tak, tak — cokolwiek uciułałem, ale z tej sumy nie można wziąć ani szeląga. Jam widzisz postarzał, a Walterowi potrzeba pieniędzy. Wszak nie pójdzie z torbami, gdy mnie nie stanie. O tych pieniądzach ani słówka! Tak jakby ich nie było. Ale ich u mnie i niema. Ot, nakłamałem ci, stary głupiec! Jakie tam pieniądze!
Dziko wodził oczami po pokoju, jak kutwa, który zupełnie zapomniał, gdzie schował skarb.
— Postarzałem się, czas mię wyprzedził. Późno już go dopędzać i nie warto. Sprzedam to wszystko, spłacę dług i pójdę gdzie złożyć stare kości. Duch we mnie osłabł, siły opuściły i czuję zanik władz duchowych. Lepiej odrazu