Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/194

Ta strona została przepisana.

z tem skończyć — i basta! Niech bierze instrumenty, niech zabiera i jego — ukazał z wysiłkiem na drewnianego miczmana — minęły nasze dni jasne. Prawdę mówiąc — dosyć żyliśmy. Czas kościom na spoczynek.
— Co ci to, przyjacielu, co ci! — upominał kapitan. — Jakże tak Waltera zostawisz? Zapomniałeś! Poczekaj-no, niech pomyślę za ciebie. A, bierz cię licho, nie myślałbym ja, gdyby pensya była większą. Rzecz w tem: głowa do, góry na wiatr — i wszystko pójdzie jak po maśle.
Stary Sol dziękował. Kapitan szybkim krokiem zaczął przemierzać pokój, zsunąwszy brwi ku nosowi i lewą rękę trzymając z tyłu. Walter nie śmiał drgnąć, lękając się przerwać toku głębokich myśli. Przeciwnie pan Brogli spacerował po sklepie i gwiżdżąc jakąś wesołą aryę, przeglądał teleskopy, barometry, dotykał kompasów, magnesowych igieł i usiłował okazać swoją znajomość budowy i używania przyrządów.
— Walu, teraz wiem, co robić — zawołał Kuttl.
— Naprawdę?
— Chodźno tu kochanku. Sklep to jedna gwarancya, moje rzeczy — druga. Twój admirał da nam pieniędzy.
— Kto, pan Dombi? — pytał Walter zbladłszy jak płótno.