Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/66

Ta strona została przepisana.

chronometr. Ulice pustoszały, tłumy przechodniów rozpłynęły się i zanosiło się na całonocną szarugę. Wszystkie barometry w sklepie opadły, a krople dżdżu już kapały na lakierowany kapelusz drewnianego miczmana.
— Gdzie też przepada Walter? — mówił Salomon Hils — ponownie z uwagą badając chronometr. Od pół godziny gotów obiad, jego zaś jak niema, tak niema.
Zrobiwszy pół obrotu na kantorowym fotelu, pan Hils przechylił się do okna i spojrzał przez szpary między instrumentami, czy nie idzie kuzyn. Lecz nie było go na ulicy. Koło sklepu szli spóźnieni przechodnie pod mokrymi parasolami, dwaj chłopcy, rozlepiacz afiszów leniwie wlókł się w swej klejem obrudzonej bluzie i przystanąwszy przede drzwiami kreślił palcem imię swe na miedzianej desce, na której błyszczało nazwisko Hilsa.
— Gdybym nie wiedział, że mnie kocha i bez mej zgody nie pójdzie służyć na żadnym statku, niepokoiłbym się o niego — mruczał pan Hils, pukając palcami o szkła paru barometrów. — Wszystkie barometry spadły! Co za szaruga na dworze! Ba — ciągnął, zdmuchując pył ze szkła kompasu — ta skazówka z taką samą siłą nachyla się ku temu pokojowi, jak Walter ku swemu zajęciu. Jak też to zgodził się kierunek pokoju! Prosto na północ! Z dokładnością do 1/20 stopnia.