Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/71

Ta strona została przepisana.

toast. Vivat, pan Salomon Hils! Niech żyje milion razy! Hura!
Znowu trącili szklankami. Walter pił oględnie, umoczył wargi i wzniósłszy szklankę, z miną znawcy oglądał płyn pod światło. Parę minut stary w milczeniu spoglądał na bratanka, a gdy oczy ich się spotkały, ciągnął myśl swoją:
— Widzisz, Walu — jam się zrósł ze swem zajęciem. Tak już doń przywykłem, że żyć bez niego nie mogę. A tymczasem interesy idą źle, bardzo źle. Gdy jeszcze były w użyciu te mundury — ukazał drewnianego miczmana — można było i warto było trudnić się tym interesem! A teraz... rywalizacya, nowe wynalazki, mody... Świat mnie prześcignął. Nie wiem, gdzie podzieli się moi odbiorcy, a i sam, Bóg wie, gdzie jestem.
— Dosyć, wujaszku, nie myśl o tem.
— Odkąd wróciłeś z pensyi tj. od dni dziesięciu — jeden gość zajrzał do mego sklepu.
— Dwaj, wujaszku. Czyż nie pamiętasz? Najpierw przyszedł jakiś pan z prośbą o zmianę gwinei...
— No, tak i nikt więcej.
— Jakto, wuju! A zapomniałeś o kobiecie, która pytała, jak się idzie do Tempejk?
— Prawda, zapomniałem. Zatem dwoje.
— Ale żadne nic nie kupiło!
— Rozumie się, że nie.