Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 1.djvu/72

Ta strona została przepisana.

— Nawet zdaje się niczego nie żądali.
— Pewnie, gdyż kupiliby sobie w innym sklepie.
— Zawsze jednak przychodziło dwoje ludzi, a ty mówisz, że jeden gość.
— E, mój Walterze! — mówił starzec po chwilowem milczeniu. — Wszakżeśmy nie dzicy na odludnej wyspie Robinzona Kruzoe. Cóż stąd, że jeden zmienił u nas pieniądze a druga spytała o drogę. Czy to nasyci? Naprawdę, życie nas prześcignęło i brak siły za niem podążać. Nie to, co dawniej: i mistrze nie ci, i uczniowie inni, i interesa gorsze, i towary również. Moje przyrządy wyszły z mody, a ja jestem stary kupiec w starym sklepie. Na co się komu przydam? Nawet ulica nasza zmieniła się. Wszystko nie tak, jak było. Tak to! czas mnie wyprzedził i nie pora go ścigać. Wrzawa życia już mię straszy.
Walter chciał odpowiedzieć, lecz wuj go wstrzymał.
— Oto dlaczego radbym cię co rychlej wprowadzić do świata interesów, jam już nie działacz, raczej cień działacza: umrę i cień zniknie. Liche to dziedzictwo. Dobrze jeszcze, żem na twą korzyść mógł wyzyskać resztkę mych dawnych stosunków. Sąsiedzi myślą, żem bogaczem. Pragnąłbym dla twego dobra, żeby to było prawdą. W każdym razie, wstąpiwszy do handlowego domu Dombi, doskonałą