Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/293

Ta strona została przepisana.

natrętnika, któryby się ośmielił zamącić spokój królewny serca jego.
— Dyogenes teraz w swem rodzinnem miejscu, nieprawda, pani?
Florcia uśmiechnęła się.
— A ja, panno Dombi... niech mi pani przebaczy, panno Dombi, doprawdy, to jest, przysięgam, panno Dombi, ja tak panią uwielbiam, że nie pojmuję, co się ze mną dzieje. Ja jestem nędzne bydlę, panno Dombi. Gdybyśmy w tej chwili nie byli na ulicy, padłbym przed panią na klęczki i ze łzami błagałbym ją — rozumie się bez żadnego powodu z jej strony — żeby mi pani pozwoliła mieć nadzieję, że ja, to jest, że mogę... kiedyś... z czasem... szczęście całego mego życia...
— O, przestań, panie Tuts, na miłość Boga, przestań! — zawołała Florcia — ani słowa więcej. Z przyjaźni i życzliwości ku mnie, dobry panie Tuts.
Stropiony Tuts stanął z otwartemi usty i umilkł. Niewinna twarzyczka dziewczęcia zwraca się ku niemu ze szczerym uśmiechem.
— Dziękuję panu. Byłeś pan dla mnie tak dobry i tak miły, że pewna jestem — pan chciałeś tylko pożegnać się ze mną — i nic więcej. Nieprawdaż?
— Dalibóg, prawda, panno Dombi; ja... ja tylko też chciałem pożegnać się — i nic więcej. Do widzenia!
— No, to do widzenia, panie Tuts.