Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 2.djvu/294

Ta strona została przepisana.

— Do widzenia, panno Dombi! Niech pani o tem nie myśli. Bardzo dziękuję. To nic... to zupełnie i stanowczo nic! Do widzenia.
Biedny Tuts z rozpaczą w sercu udał się do swego hotelu, rzucił się na łóżko i miotał się długo, i gorzko się żalił jak człowiek, przybity niespodzianymi razami losu.
Z nastaniem nocy Tuts błąka się pod domem, w którym chroni się drogocenny klejnot i patrzy w okno, gdzie błyska ognik i gdzie — jak wyobraża sobie — siedzi Florcia przy robótce. Ale myli się pan Tuts. Florcia oddawna śpi słodko w swej sypialni. Pokój, w którym się świeci, należy do pani Skiuten. Ona teraz wstąpiła na tę samą scenę, na której niegdyś zbolały chłopczyk zakończył ostatni akt swego, pełnego cierpień, życia. Rozgrywa się u niej ta sama rola, lecz jak od tamtej różna! Stara pani nie śpi, jęczy i zrzędzi. Brudna i zdrętwiała dziko się rzuca na swem bolesnem łożu a koło niej Edyta, straszliwie obojętna na przedśmiertne męczarnie. Cóż mówią im morskie fale w mroku ciszy?
— Kamienna ręka... ogromna, straszna ręka... Edyto, za co chce mi cios zadać? Czy nie widzisz, Edyto?
— Nic niema, matko. To tylko gra wyobraźni.
— Wyobraźnia! Spójrz tu, czy nie widzisz?
— Doprawdy niema nic. Nie siedziałabym tak spokojnie, gdyby cokolwiek było.