Strona:PL Karol Dickens - Dombi i syn. T. 3.djvu/210

Ta strona została przepisana.

— Nie poznaję jej — jęczał zmęczony starzec. — Tak dawnośmy się rozstali, że nie poznaję własnego swego dziecka.
I Florcia musiała z wielkim trudem uspokajać wzruszonego starca i osuszać łzy jego. Zdarzało się, że Dombi przez całe godziny bredził o handlowych przedsiębiorstwach, a Florcia traciła w tych wypadkach wątek jego myśli. Powtarzał naiwne pytanie swego syna: „Co to pieniądz?“ Obmyślał i dyskutował ze sobą, szukając ostatecznej odpowiedzi, jak gdyby dotychczas nikt go o tę ważną kwestyę nie zagadnął. Potem znowu tysiąc razy powtarzał tytuł swej starej firmy i za każdym razem zwracał na poduszce zmęczoną głowę. Zdarzało się też, że liczył swe dzieci; raz, dwa — stój — i tak bez końca.
Ale to wszystko powtarzało się w najgorszych chwilach choroby. W momentach jaśniejszych zwracał się ciągle do Florci. Przypominał tę noc, kiedy Florcia przychodziła do jego gabinetu, wyobrażał sobie, że serce jego rwało się z tęsknoty, że szedł w ślad za nią i daremnie szukał jej w pustych komnatach domu. Pomieszał dni te z ostatnimi dniami swego pustelniczego życia, dziwił się mnogim śladom stóp ludzkich i usiłował pośród nich wynaleźć stopy swej córki. Nagle migały mu w zwierciedle jakieś okropne obrazy dzikich ludzi z narzędziami śmierci przy sercu. To