Strona:PL Karol Dickens - Wigilja Bożego Narodzenia.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bardzo krótkie. Moje życie kończy się tej nocy.
— Tej nocy?
— Tak, o północy. Słuchaj, godzina się zbliża.
Zegar wybił trzy kwadranse na jedenastą.
— Wybacz mojej ciekawości — rzekł nieśmiało Scrooge, — lecz widzę, że coś wysuwa się z pod twego płaszcza. Co to jest?
— Patrz!
Z fałdów szaty odsłonił dwoje dzieci wynędzniałych, zmizerowanych, odrażających nędzą i niechlujstwem. Dzieci uklękły u stóp ducha, trzymając się jego sukni.
— Patrz! — powtórzył duch, ukazując je skąpcowi.
Scrooge cofnął się na widok tego wcielonego nieszczęścia, chciał coś mówić, lecz słowa zamarły mu na ustach.
— Czyje to dzieci? — szepnął.
— Ludzi, — bracia twoi. Jedno zwie się nędza, a drugie ciemnota. Na ich czole wyryte wasze potępienie, nieuczynni bogacze! Strzeżcie się! Oświecajcie, i wspierajcie braci, bo inaczej biada wam! biada!
— One potrzebują opieki, schronienia! — zawołał Scrooge, gotów do wszelkiej ofiary.
— Alboż to niema więzień, domów zarobkowych? — mówił duch z gorzką ironią, powtarzając wyrazy Scrooge’a.
Zegar uderzył północ.
Scrooge chciał coś powiedzieć, lecz ducha