Strona:PL Karol May - Dolina Śmierci.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

Pluł, kaszlał, strącając z siebie piasek, który mu zatknął usta, nos, oczy. Poczem rzekł:
— Teraz trzeba zacząć odnowa! Trzeba podwoić wysiłek, aby przynajmniej uporać się do rana.
— Czy aż tak się zapadło? — zapytałem.
— Tak.
— Ale chodź tutaj! Za bardzo się wysilałeś. Teraz ja będę na przodzie.
— Nie — sprzeciwiał się Emery. — Będziemy się luzowali kolejno, tak jak stoimy. Ja pójdę naprzód, Winnetou za nami.
Apacz opierał się, ale musiał ustąpić. Niestety, tyle pracy daremnej! Trzeba było robotę podjąć odnowa. Winnetou miał słuszność, twierdząc, że nie skończymy w nocy. Mogliśmy liczyć, że wydostaniemy się dopiero nad ranem, o ile nie zdarzy się nowe nieszczęście. Świt, oczywiście, znacznie utrudniłby ucieczkę. A gdyby nam się jednak nie udało, wówczas musielibyśmy wyruszyć wraz z Uled Ayunami, którzy, ujrzawszy podkop, podwoiliby czujność.
Pracowaliśmy tak, jakgdyby od tej pracy zawisło życie. A było tak istotnie. Po pewnym czasie zluzownłem Emery’ego i wystąpiłem na czoło. Winnetou pracował pośrodku. Nie myśleliśmy o tem, czy jest późno, czy wcześnie, — ryliśmy, kopali i sypali bez przerwy, zagłębiając się coraz bardziej. Wierciłem ku górze, klęcząc na dnie poziomej części podkopu. Nagle otrzymałem mocny cios w kark i prawe ramię. Jakiś ciężar ugiął mnie ztyłu i przygniótł piersi do piasku tak, że prawie nie mogłem oddychać. Oddychać? — — Czu-