Strona:PL Karol May - Klasztor Della Barbara.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

małego oddziałku płonęły ogniska; przy ich świetle widać było dokładnie twarze przybyszów.
Okoliczność ta nietylko pozbawiła naszą kompanję spokoju i wypoczynku, lecz skierowała na nią uwagę żołnierzy, co się fatalnie skrupiło na strzelcach.
Tuż obok leżał oddział, składający się z jakichś trzydziestu kawalerzystów. Żuli mocny meksykański tytoń i rozprawiali o swoich przygodach wojennych. Rozmową kierował z wielką godnością stary sierżant.
Gdy Kurt wraz z trzema towarzyszami rozłożył się wpobllżu, po żołnierzach poszedł pomruk.
— Czego chcą ci ludzie? — zapytał jeden z nich. — Czy mają prawo tu biwakować?
— Czy mamy pozwolić, aby się obok rozkładały osoby cywilne? — mruknął drugi.
— Meksykańskie włóczęgi to nie sąsiedztwo dla munduru — oświadczył trzeci.
Czwarty zaś zwrócił się do sierżanta:
— Sierżancie, czy mamy na to pozwolić?
Zapytany pogładził brodę i odparł:
— Pożytku nam nie przynosi.
— W takim razie obowiązkiem waszym jest uwolnić nas od sąsiedztwa tych ludzi.
Widząc, że stary się waha, jakiś młody żołnierz rzekł:
— Boicie się może cywila?
Sierżant rzucił żołnierzowi miażdżące spojrzenie:
— Milcz, żółtodziobie! Nosiłem bagnet, gdyś ty

101