Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.
—   479   —

Parszywa blada twarz, którą mój ojciec Tangua schwyta już jutro i zniszczy.
— Twój ojciec nie dostanie mnie; on wcale chodzić nie może. — odparłem.
— Ale ma niezliczonych wojowników, których wyśle za mną!
— Śmieję się z waszych wojowników, każdego z nich może łatwo spotkać to, co twojego ojca, gdy ośmieli się ze mną walczyć.
— Uff! Ty z nim walczyłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Tam, gdzie padł, gdy mu posłałem jedną kulę w oba kolana równocześnie.
— Uff, uff! Więc ty jesteś Old Shatterhand? — zapytał przerażony.
— Jak możesz o to dopiero pytać! Któż oprócz mnie i Winnetou odważyłby się wejść w sam środek waszej wsi i zabrać stamtąd syna wodza?
— Uff! Umrę więc, ale wy nie usłyszycie z ust moich ani jednego głosu boleści.
— Nie zabijemy ciebie. Nie jesteśmy takimi mordercami, jak wy. Jeśli twój ojciec wyda nam obie blade twarze, to puścimy cię wolno.
— Santera i Hawkensa?
— Tak.
— On ich wyda, bo syn więcej dlań wart, niźli dziesięć razy po dziesięciu Hawkensów, a na Santera wcale zważać nie będzie.
Od tej chwili nie wzbraniał się już iść ze mną. Przepowiednia Winnetou się sprawdziła, gdyż deszcz zaczął padać i to tak obficie, że nie podobna było znaleźć na brzegu miejsca przeciwległego do wyspy. Wyszukałem więc dość gęsto liśćmi pokryte drzewo, aby pod niem zaczekać, dopóki deszcz nie ustanie, albo do rana.
Była to nudna próba cierpliwości. Deszcz nie ustawał a dzień nie nadchodził. Pocieszałem się jedynie tem, że już nie przemoknę bardziej, niż przemokłem, ale wil-