Strona:PL Kazimierz Gliński - Bajki (1912).djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

Na rozkaz pani władnej złoto-zielona łódź ze trzcin się wysunęła i sama przybiła do brzegu. Dwie żabki-służebnice poskoczyły wnet do pani swojej i na głowę jej złotą koronę, na ramiona płaszcz granatowy rzuciły. Pazik podał berło srebrzyste i wiązankę z wrzosów różowych.
— Jazda! — odezwała się żab królowa.
Jaś skoczył i z wiosłem u steru stanął. Królowa żaba na malinowym kobiercu usiadła. Zapieniły się fale, łódź odbiła od brzegu i, choć wiatru nie było, pognała szybko, szybko, widocznie prądem silnym porwana.
Nigdy tak jeszcze nie rozkoszował się Jaś, jak podczas tej podróży wodnej. Zapomniał o swej niedoli, o macosze, o grzybach złotych. Zdawało mu się, że to nie łódź go kołysze, lecz z lipowego drzewa kolebka, potrącana ręką matczyną. Mijają lasy, pola, miasta, grody i sioła; niekierowana łódź sama już płynie, pędzi przed sobą białe lilii kwiaty, kąpiące się w wód szmaragdach.
Dopływali właśnie do wsi jakiejś, gdy oto pobrzeżem stawu wilk pomknął, za nim kuna skoczyła, zakołysało się kosmate cielsko niedźwiedzia, kruk czarnem powiał skrzydłem, a hen, hen... daleko, daleko za niemi, coś błysnęło, niby gwiazda ognista, w błękity niebios rzucona. Gwiazda rośnie, rośnie, rośnie, aż się zmieniła w żagiew płonącą, którą niósł bocian mściwy w dziobie swym długim.
Nagle rozdarł powietrze ryk krów, bek owiec, wrzask kur przerażonych i gęsi dławionych krzyk; zakołowały w powietrzu roje pszczele, z ulów ręką zbrodniczą wygnane, a żagiew bociana padła na słomianą strzechę złej macochy.
Błysnęła łuna pożaru... kościelny uderzył w dzwon.
A oto nad stawem kruk powiał, jakby umykał od ognia tego i wrzasków; pudełko błyszczące trzymał w dziobie potężnym, z pudła sypały się, niby deszcz złoty, dukaty. Teraz dopiero Jasio zrozumiał, jak i dlaczego to wszystko się zrobiło.