Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Jednego dnia, było jakoś z południa na zamku się przygotowywano do obiadu, stół był nakryty, gdy Joachimek czerwony cały nadbiegł od lasu... wprost do kordygardy.
W izbie spał jeden tylko z leśników, nie było nikogo, arkabuzy i muszkiety wisiały na kołkach, wuj Chrapski oddalił się na folwark.
— Na rany Chrystusowe — zakrzyknął Joachim, do broni! Wrota zamykać... gdzie ludzie! Nieprzyjaciel ciągnie, sam go widziałem... Szczęściem on mnie nie dostrzegł... i pośpieszyłem.
Zbudzony leśniczy wyleciał rozespany i ledwie z pomocą Joachima i stajennych ludzi zwołanych na prędce zdołali ciężkie wrota zatrzasnąć. Ale jak tu było ludzi resztę i wujaszka zwołać!!
Joachimowi na ten raz szczęśliwa myśl przyszła, pobiegł do kaplicy, dorwał się dzwonka i począł na gwałt bić. — Pierwszym skutkiem tego dzwonienia było, że wszyscy mieszkańcy zamku powybiegali w dziedziniec, stara Osowiecka w czepku z rozpuszczonemi końcami, czerwona od ognia, z patelnią na której skwarzył się naleśnik, służba jak kto stał, pani stara, pani młoda, dziewczęta. Wszyscy wołali: — Co się dzieje! ogień!!