Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/205

Ta strona została uwierzytelniona.

Rada się podobała bardzo, ale Chrapski ukryty za zasuwą dosłyszał ją i poszedł po rozum do głowy.
— Dzieci! krzyknął, beczki z wodą na górę... Kamieni jest tam dość, bo posadzka z płyt i cegły.
Gdy z jednej strony śmiejąc się poczęto nosić gałęzie, skałki, siano, słomę i wszelkie drzewo pod wrota, Chrapski drapał się na górę ku ich obronie. Nie było co czekać długo, pierwszy transport palnego materyału powitano gradem kamieni. Ludzie pierzchnęli zrazu dużo połapawszy guzów. Tomaszewski jął się flinty, ale nie było do kogo strzelać, ludzie się kryli za murem. Mimo niepociesznego położenia pan Zbisław począł się śmiać zobaczywszy łapiących się za karki i krwawe nosy. Jednego nawet niebezpiecznie przytłukło. Co się który podwinął do bramy, ciskano nań gradem gruzu i cegieł.
Barański szepnął — niech nie przestają to będzie dywersya.
I odprowadził na bok Zbisława.
— Dobrze jest — rzekł — tu swoją drogą robota niech idzie, my co innego poczniemy. Na wieś po drabiny posłać i od tyłu mury których nikt nie broni przeleźć łatwo... ale cicho. U wrót się wszystko skupi bo im się