Strona:PL Kraszewski - Szaławiła.djvu/237

Ta strona została uwierzytelniona.

kuryku! rzekł Starosta w gniewie już i poskoczywszy do drzwi sam je za nim zatrzasnął.
Odprawiony tak z niczym nieszczęśliwy młodzieniec siadł na koń i zadumany pojechał. Był w istocie w położeniu, które głębokich rozmysłów i nie małej przebiegłości wymagało... Jechał nie wiedząc prawie dokąd, ale myśl po głowie wirowała niespokojna... Wśród tego utrapienia przypomniał sobie księżnę Podkanclerzyną. Nie znał jej osobiście, wiedział że sprzyjała p. Zbisławowi, ale stosunki familijne łączyły go z nią, a z powieści ludzkich wnosił że była dosyć zmiennej fantazyi i że ją grzecznemi słowy, pokorą, obejściem się dworskim zyskać sobie było można. — Nie mam nic do stracenia, rzekł w duchu — pojadę choć popróbować, korona mi z głowy nie spadnie.
Zawrócił konia i pokłusował do rezydencyi księżnej, o której wiedział że była w domu. Dopiero nad wieczorem jakoś dostał się do miasteczka, a w gospodzie przebrawszy (bo miał w jukach cały strój potrzebny) udał się do pałacu.
Był ci to pałac nazwiskiem, a w istocie bardzo rozległy dwór z oficynami, domkami dla oficyalistów, ogrodami i upiększeniami nowemi. Roiło się luda wiele nad potrzebę pró-