Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/185

Ta strona została skorygowana.

miały i znów zatrzymywała je z jakąś głuchą troską na owym sęczku w podłodze. A sęczek zdawał się powiększać, poruszać i patrzył téż na nią, jakby groźna, coraz ciemniejsza źrenica...
Jeszcze Blacharzówna ze schodków magistrackich nie zeszła, kiedy Wicek Maczuskiego, który tu znów z poselstwem jakiémś z domu przyleciał i przezorniéj tym razem w podwórku się zatrzymawszy, zobaczył, jak „ociec” dziewczynę Fedorence zdaje, krzyknął z wielką fantazyą:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka! Widzita warszawską złodziejkę!...
Po Hance ognie przeszły. Najadła się ona co prawda wstydu niemało przez one lata więzienia. Ale tamto było w sądzie, w urzędzie, w czterech ścianach, nie zaś tak na ulicy... Myślała, że ją kto nożem przebódł.
Tymczasem do pomysłowego Wicka przyłączyło się dwóch, czy trzech przyjaciół z przeciwka, którzy nie mając jakoś na tę chwilę nic lepszego do roboty, zaczęli wyskakiwać po ulicy, wrzeszcząc co gardła:
— Warszawska złodziejka! Warszawska złodziejka!
— Ciszéj, trutnie! — huknął zrazu Maczuski, odwróciwszy głowę.
Ale wnet potém zagadał się z flegmatycznym Fedorenką, który każde słowo z małoruska, jak smołę, ciągnął, na pół drogi do nosa trzymając szczyptę tabaki, którą go woźny częstował.
Hance zdawało się, że to już tak musi zostać nazawsze.
Zmrużyła oczy i podniosła ramiona, jakby się