Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/289

Ta strona została skorygowana.

I uginając się pod ciężarem chłopca, przyśpieszała kroku, Hankę wyprzedzała nawet.
— Tfu!... — spluwał idący za niemi strażnik. — Czortby wziął!... Ot, kraszanka!
I znów szli w milczeniu.
A wkoło nich rozmaiła się cudnie piękna wiosna. Był ranek, a powietrze pełne pogody i woni. Wielkie, stare topole, w dwa rzędy wzdłuż gościńca sadzone, złociły się pod słońce lśniącym, żółtawym jeszcze, świeżo z pączków roztulonym liściem; po sadach kwitły czeremchy i tarnie, nad trawami zbóż i łąk brzęczały upojone życiem owady, ze spadków polnych uciekała z głośnym szmerem bystra, modra woda, ciepłe powiewy przynosiły z oddali szumy młodocianych gajów, skowronki zalewały powietrze dzwoniącą pieśnią. Z tych wszakże trojga nikt nie zważał na to.
Owszem, oni sami zdawali się być jakąś ciemną, ruchomą plamą, na ten słoneczny widnokrąg rzuconą.
Plama ta posuwała się coraz daléj, jakby spychana przez ten jasny, wesoły gościniec, po którym toczyły się bryczki i wozy, parskały rzeźwo konie i rozlegały się zmięszane, ochocze głosy ludzkie. Wszystko dążyło w tęż samą stronę, bo w miasteczku jarmark wypadał; nikt przecież nie pozdrowił tych idących śpiesznie kobiet, za któremi z karabinem na ramieniu postępował żołnierz, przy wymijaniu każdego woza, każdéj kupki pieszych powtarzający grubym, twardym głosem swoje:
— „Idi!... idi!...”
Zbliżali się do wsi. Nad drogą, niedaleko granicznego kopca, na którym stała bosa pastuszka gęsi, w jednéj, otwartéj na piersiach koszulinie, z zieloną ró-