Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/049

Ta strona została skorygowana.

i jak będzie przyjęty. Boć przecie tamten zwyciężył. On, Adam, przychodził do Canossy.
W głowie kłębiły mu się myśli; układał spotkanie: co powie, co usłyszy; widział brata, jak go znał, człowieka form wyrafinowanych, estety w każdym ruchu i czynie, który nigdy się nie śmiał, a ledwie się uśmiechał, ale który też nigdy nie wybuchał gniewem, ani nawet głosu nie podnosił.
Tak zamyślony był, tak skupiony w swem wnętrzu, że ani widział drogi, ani czasu rachował. Jakby ze snu zbudzony, drgnął, gdy czółno uderzyło o brzeg i chłop rzekł:
— Przyjechali, panie.
Zerwał się, rozejrzał, byli przed dzikim parkiem, którego chmielami osnute olchy i dęby pochylały się w nurty jeziora. Przecięta linia wiodła ku wzgórzu, na którem stał dom murowany, wielki, dachówką starą kryty.
Chłop wziął jego kuferek i chciał za nim iść ku dworowi, ale Jaworski zapłacił za kurs i odprawił czółno.
Gdy zniknęli, ruszył sam, umieściwszy kuferek pod drzewem.
Park szeroko się rozrósł, ale był opuszczony i nie utrzymywany w porządku. Aleje zarosłe zielskiem, gąszcza rozczochrane, zwały burzą strąconych drzew robiły wrażenie kęsa puszczy.
Tylko ścieżka, wydeptana od jeziora, znaczyła ślad życia i człowieka.