Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/199

Ta strona została przepisana.

Gdy raz pierwszy spotkał się Jaworski w urzędzie z Kubikiem, aż się wzdrygnął na wyraz jego oczu.
Dotąd miał go za rozpustnego, wesołego chłopca, a teraz ujrzał przed sobą dziką, złą, bestyę.
Ślady zębów i paznogci Ryfki miał na twarzy, w oczach mściwość i zuchwalstwo. Nie przeczył, ani się tłumaczył, najbezczelniej się przyznawał.
— Ano, co — poszedłem do dziewki. Anim kradł, ani zamki łamał. Żeby nie ten — plunął w stronę Jaworskiego — toby wszystko cicho było.
— Nu — wydałeś mnie — poczekaj — popamiętasz.
— Jeszcze my się porachujemy, cholero!
Powstrzymany groźbą urzędnika, ścichł, ale jeszcze straszniejsze było to milczenie i wychodząc z urzędu Jaworski odczuł, że ma nieprzejednanego wroga, a w parę dni potem, że nie tego jednego.
Bez żadnej racyi wymówiono mu robotę w warsztatach, spotkani ślusarze ciskali mu przezwiska i wymysły. Mateja i Jankowski przestali się witać, a wreszcie pewnego wieczora otrzymał odezwę bez podpisu, rozkaz stawienia się na sąd partyjny.
W pierwszej chwili pod wpływem oburzenia, papier zmiął, wyrzucił, z mocnem postanowieniem pozostawienia bez skutku, ale po namyśle zdecydował się pójść. I nazajutrz o oznaczonej godzinie wieczorem stawił się w mieszkaniu Matei.
Zastał tam zebranych dziesięciu ślusarzy zaję-