Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Atma.djvu/267

Ta strona została przepisana.

szła. Po co? Nie da jej schronu, ni opieki. Zresztą Ona nie ślepa. Ujrzy, że się omyliła, rada będzie, że ten zbrodniarz jej obcy.
Wstał i poszedł za dozorcą. Semeniuk napowrót izbę zaryglował, i rzekł z cicha:
— Idź sam. Kobieta czeka w izbie, przy sieni wchodowej. Ja mam robotę. Przyjdę za pół godziny.
— Dziękuję wam! — odparł.
— Nu, nic. Ja tobie wierzę!
Jaworski minął korytarz — otworzył wskazane drzwi. Izba była niewielka, i za wyjątkiem jednej ławy pod ścianą, pusta.
Teraz ją całą zalewał złoty zachód, bijąc w okratowane okno, i w tym blasku stała kobieta wpatrzona w drzwi.
Gdy stanął w progu, odrazu się oczami objęli, i on pozostał skamieniały, ze wzrokiem jakby olśniałym — znowu, zda się, przeniesiony w ten inny świat, w którym był przedtem, nim go zbudzono.
Jakiś wyraz poruszył jego wargi, bez dźwięku, całe złoto i szkarłat słoneczny miał w źrenicach. Czy to trwało minuty, czy życie całej wieczności istnień i wspomnień.
— To ty... — rzeka kobieta, bez dziwu, bez grozy, nie pytająca, nie wątpiąca — spokojna.
— Atma! — wyrwał mu się głos, jak promień.