Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/098

Ta strona została przepisana.

— Do Warszawy odesłać cię nie mogę, bo na prośby matki tu jesteś. Cóżbyś zresztą tam robił. Wiesz, że matka pojechała ze starą ciotką do Odesy. Więc się namyśl do jutra. Jeśli postanowisz jechać pójdziemy stąd do domu, gdyż tu pieniędzy niemam nigdy, tam je dostaniesz i napiszesz mi kwit, że na stanowcze twe życzenie opuszczasz mnie i odjeżdżasz do Ciechocinka. Muszę mieć dla twej matki ten dokument.
— Nie, wuju, nie potrzebuję do jutra się namyślać! Tak — nie chcę.
— Więc czego chcesz?
— Chciałbym, chciałbym, sam nie wiem, chciałbym tu czemś być, coś robić.
— Nie być rekrutem Coto! zaśmiał się Pantera.
— No, to zrób parę chodaków, kosz na ryby, sidła na ptaszki, tysiąc rzeczy najbardziej łatwych i prostych. Wierzę, że ci się nudzi, jak żyjesz w takim ludnym kraju, a ni mowy, ni obyczaju ludu nie znasz, ba, nawet i nie rozpoznajesz jednego oblicza od drugiego. Chcesz, zadam ci siedm robót, a jak je spełnisz, to ci obiecuję, spełnić siedm twoich życzeń.
— Wuj się na mnie gniewa? szepnął chłopak nieśmiało.
— Ani trochę. Rozumiem cię i chciałbym żebyś się przemógł, ale krępować nie chcę. Tu wszystko żyje swobodnie i w górę — ku słońcu. Zanim Pantera ci te siedm robót wymyśli, chodź ze mną, pokażę ci tutejszy tłum. Spojrzał na słońce i dodał:
— Mamy półtorej godziny do południa.
Coto spojrzał na zegarek: