Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Lato leśnych ludzi.djvu/142

Ta strona została przepisana.

Dlatego dziwne mi, gdy kto lekko o tych rzeczach mówi — wogóle rozmawia, i równie mi dziwne, gdy słyszę wyrażenie: baba, babskie. Zdaje mi się, że tacy nie pamiętają — co jest matka, siostra, żona: — albo są nieszczęśliwcami, którzy tych trzech rodzajów istot najświętszych nie mogli kochać, ni szanować.
Coto spuścił głowę i poczerwieniał, ale Rosomak dobrotliwie po głowie go pogładził.
— Leśny zakon, chłopcze. Miłować, szanować!
Zapanowało chwilowe milczenie, ale niespokojny Pantera wyjrzał oknem i krzyknął:
— Patrzcie! Nie mówiłem! Dudek wyleciał ze skrzynki.
— Doskonała okazja prysnąć od łatania i jeszcze raz zmoknąć! — zaśmiał się Rosomak.
— Nie. Mam dosyć. Tylko nie wiem dlaczego, jak zwykle w słotę, nie zaśpiewamy chórem. Tylko niech wódz wtóruje na skrzypcach, bo inaczej nie wytrzymam. Żurawiu — zaczynaj prym!
— Poczekaj do wieczora. Terazbyśmy napróżno sprzątali, by znowu się roztasowywać. Ja za godzinę kosze obłatam, Żuraw zawalisko roślin uporządkuje. Tymczasem możemy śpiewać nie kunsztownie — ot, jak trznadle.
I zaintonował Koszykarza. Coto i Pantera przyłączyli się ochoczo, ale bez wielkiego talentu. Żuraw czasami nerwowo ręce do uszu podnosił, aż wreszcie. począł spiesznie składać swe rośliny — oswabadzać stół.