Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Ryngraf.djvu/13

Ta strona została uwierzytelniona.

głową i ruszył z kopyta. Pułk się rozwinął, jak barwna wstęga, kamienną drogą w stronę czarnych gór. Z wyżyn tych śledziły jego ruchy dzikie oczy brygantów, z za szczelin i głazów czekały ich długie, błyszczące lufy. Sępy-gierylasy czatowali na tę krew młodą, Po godzinie marszu dosięgli wąwozu, ciasnego jak tunel, wązkiego jak czarna, złowieszcza szpara. Z góry poczęły padać strzały, echem zdwojone, groźne.
— Naprzód, dwójkami!
Pierwszy szwadron wpadł w tę przepaść, za nim nieprzerwaną falą płynęli inni. Kule gwizdały gęsto, konie utykały na kamieniach. Siwek Konstantego, trafiony w sam grzbiet, zwalił się, jak rażony piorunem.
Szeregowiec podał mu luzaka. Dosiadł go i ruszył dalej, wciąż trzymając oczy niespokojnie utkwione w Stacha.
Padali ludzie i konie, zostawiano trupy i ranionych, nie zatrzymując się na jęki kolegi, na wołanie o ratunek brata. Jak deszcz teraz szły kule, dobrze kierowane, i nagle dojrzał Konstanty, że Stach się zawahał na siodle, do szyi siwego się pochylił, puścił cugle i jak dębczak podcięty zwalił się na bok z głuchem stęknięciem. Sekunda — a przyjaciel już stał nad nim i w ramiona porwał. Ujrzał pierś na wylot otwartą, twarz śmiertelnie bla-